czy można żyć bez zdjęć

Czy można żyć bez zdjęć? Pewnie, że da się, ale co to za życie.

W jego pokoju jest stary zegar z wahadłem. Niektórym gościom przeszkadza jego tykanie. Wystarczy tylko na chwilę zatrzymać wahadło, a tykanie natychmiast ustanie i czas się zatrzyma…

„Czas się zatrzyma…” Zastanawiał się, czy naprawdę tak powiedziała, czy to tylko tłumaczenia Anglika. W tłumaczeniu przeważnie się traci, prawie nigdy cokolwiek dodaje. Zafrapowało go to zdanie. Większość książek, które przeczytał, pamięta tylko z jednego zdania. Czasami wydawało mu się, że to nie jest żaden przypadek i że autorzy piszą książki tylko po to, aby napisać to jedno jedynie zdanie. Ukryć je gdzieś w tysiącu linii, zbudować wokół niego fabułę książki, podzielić ją na rozdziały i akapity, ale tak naprawdę napisać tylko to jedno zdanie. I je mozolnie objaśniać treścią rozpartą na kilkuset stronach. I tylko przez to jedno zdanie te książki są ważne. On także zapełnia kilkanaście rolek filmu tylko dla jednego obrazu.

Ludzie z jego księgi życia także trwają w jego pamięci z powodu tylko jednego zdania, które kiedyś, może przypadkiem, może nieostrożnie i nieopatrznie, może w uniesieniu, może w chwilowej nienawiści lub złości, a może całkiem celowo, wypowiedzieli.

Janusz L. Wiśniewski, Bikini, Świat Książki 2009

W mojej pamięci trwają ci ludzie z mojej księgi życia, których przemieliłam migawką swojego aparatu.

Wśród tysięcy ludzi, których spotykałam na swojej drodze, bez pudła rozpoznaję tych, których fotografowałam. Inni, z którymi czasami prowadziłam zażarte dyskusje twarzą w twarz (nie tylko w sieci) jakoś są słabo dla mnie rozpoznawalni. Ot, taki rodzaj pamięci. Jestem wzrokowcem, nie słuchowcem, jak większość ludzi. Może stąd wziął się ten owczy pęd do fotografowania wszystkiego i wszystkich. By zanim dopadnie nas Alzheimer, skatalogować swoje życie w postaci zdjęć? Czy można żyć bez zdjęć?

Kiedy od czasu do czasu przeglądam archiwum odnajduje potwierdzenie zdania, że czas się zatrzymał na wszystkich zdjęciach. Nie potrzeba było setek słów do opisu zamrożonych wydarzeń. Ale i tak powstało ich tysiące. Mechaniczna łatwość uzyskiwania zdjęć powoduje, że mamy ich nadmiar. Muszę od czasu do czasu robić porządki. Muszę wtedy zdecydować co w nich jest dla mnie najważniejsze i które wyrzucę do kosza, robiąc selekcję. Zauważyłam, że kryteria wyboru są zmienne. Zależą od mojego doświadczenia życiowego i wiedzy. Kiedyś archiwizowałam wszystko. Zdjęcia złe i dobre technicznie, kwiatki, góry, rodzina, zarobkowe i te dla duszy. Z czasem zaczęłam panować nad tym bałaganem, eliminując większość śmieci, chociaż nie do końca jestem pewna, czy dobrze robię. Czy można żyć bez zdjęć?

Kiedy fotografowałam tylko na materiałach srebrowych utrzymanie porządku w archiwum było zdecydowanie prostsze. Wystarczyły segregatory z podziałem na lata i stykówki, na których odwrocie można było zapisać istotne informacje. Wystarczyły, bo zdjęć robiło się zdecydowanie mniej. Fotografia cyfrowa wywołała erupcje zdjęć bliskoznacznych. W pogoni za doskonałością nie żałujemy sobie klatek na poszukiwanie kadru, różniącego się od poprzedniego minimalnie. Włączamy silnik, robimy kilka klatek na sekundę licząc, że coś się tam wybierze. I zapychamy dyski. Zapominamy o refleksji: po co to wszystko, ale czy można żyć bez zdjęć?

W porządkowaniu archiwum pomagają oczywiście programy archiwizujące, ale nic nie zastąpi zdrowego rozsądku.

Przy pierwszym zgraniu zdjęć muszę zdecydować, do którego katalogu trafią. Mam dwa: prywatny, zawodowy.

Obydwa katalogi czyszczę od czasu do czasu. Częściej ten zawodowy. Tu muszę ocenić, czy da się jeszcze na tych zdjęciach zarobić czy nie. W większości przypadków nie jest to już możliwe. Konkuruję swoim archiwum z dużymi bankami zdjęć. Ewentualny klient prędzej zgłosi się do takiego banku niż do mnie. Dlatego lepiej jest takie zdjęcie, po publikacji, tam wysłać. Niech sobie leży u kogoś innego na serwerze i pracuje. Po co mi kolejne zdjęcie butelki wina czy portret psychologa lub innego człowieka. Zwłaszcza gdy nie mamy zgody na piśmie na publikację wizerunku, bo się zawieruszyła lub została w redakcji. Zostawiam takie zdjęcia tylko wtedy, gdy mają swoistą wartość dodaną. Jest w nich to coś, co przykuwa uwagę, to coś, czym dana fotografia różni się od tysięcy innych. Często też jest to wartość sentymentalna lub ciekawa historia towarzysząca danej sesji.

Do pierwszej selekcji zdjęć stosuję oczywiście kryterium techniczne i jestem w tym punkcie bezwzględna. Albo zdjęcie jest poprawne, albo nie. Nie znaczy to, że wszystkie nieostre lądują w koszu. Jeśli środkiem wyrazu miała być nieostrość, to zostają. Na tym etapie eliminuję te zdjęcia, które są obrazowym jąkaniem i czkawką, per analogia z potocznym językiem.
Do drugiej selekcji stosuję kryterium eliminacji nadmiarowości. Jeżeli mam np. 7 klatek podobnych zostawiam sobie 2 najlepsze, pozostałe wyrzucam.

Katalog prywatny zostawiam w zasadzie niezmieniony po wstępnym oczyszczeniu.

Dlaczego rozdzieliłam te katalogi? Przecież można mieć jeden, a do zdjęć trafiać przez słowa kluczowe wpisywane przy imporcie do Lightroom-a czy innego programu z funkcją archiwizacji. Może dlatego, że po prostu chcę te dwie sfery życia rozdzielić. Nie chcę, żeby jakieś zdjęcie z katalogu prywatnego poszło w świat bez mojej wiedzy.

Wróćmy do pytania zasadniczego. Po co to wszystko? Czy można żyć bez zdjęć?

Przechowujemy zdjęcia, układamy w katalogi, opisujemy, tworzymy kopie zapasowe, bo są dla nas bezcenne. Mam na ten temat prywatną teorię, którą da się zastosować do wielu podobnych do mnie obrazkowców. Dzięki zatrzymanemu na nich czasowi mamy poczucie, że żyjemy. Zwłaszcza, jeśli towarzyszymy z aparatem i narodzinom, i śmierci.

Czy można żyć bez zdjęć? Pewnie, że da się, ale co to za życie.

czy można żyć bez zdjęć

PS.
Zdjęcie, które zatrzymało czas, jakoś bardzo ważne dla mnie.

Byłam na plenerze ze studentami Warszawskiej Szkoły Fotografii. Chodziliśmy po chałupach w maleńkich wioskach przy granicy z Białorusią. Zapukałam do drzwi, otworzyła mi zapłakana kobieta. Chwila rozmowy i już wiem, że trafiłam o czasie. Właśnie wyszedł ksiądz z ostatnim namaszczeniem dla umierającej matki. Powiedziałam coś w stylu: widocznie Bóg tak chciał, żebym tu trafiła zrobić Wasze ostatnie, wspólne zdjęcie. I zostałam zaproszona do środka. Wzięłam ze sobą tylko dwie studentki, zostawiając cały tłum za płotem. Przecież nie mogłam robić teatru w tak ekstremalnej sytuacji. Byłam tam nie dłużej niż 15 minut. Do dziś wspomnienie tych kobiet jest we mnie bardzo silne. Wnętrze chaty skromne, wypucowane do ostatniego pyłku. Na stole krzyż, kropidło. Pod wielką pierzyną mała, jakby skurczona Matka. Cicha, spokojna i wydawało się, że wciąż przytomna.

Córka. Jakby zagubiona, a jednak panująca nad sytuacją. Trudno opisać, jak niepozorny gest poprawiania poduszki może pokazać miłość. Tego zdjęcia niestety nie zdążyłam zrobić. Zrobiłam inne. Najpierw klasyczny dokument z samą Matką, potem w bliższym planie Matkę z Córką, bardziej intymnie.

Studentkom podałam parametry techniczne i poleciłam powtórzyć ujęcie pierwsze, bo łatwiejsze do zrobienia.

Tradycyjnie, zgodnie ze swoimi zasadami, zrobiłam odbitki i wysłałam na adres Córki, gdzieś nad morze, gdzie mieszka na stałe. Po miesiącu przyszedł list z podziękowaniem za zdjęcia, pełen refleksji nad naszym spotkaniem i z relacją z ostatnich chwil Matki. Odeszła następnego dnia spokojnie i bez bólu. Jeszcze wieczorem mówiła, że to taki piękny dzień był. I ksiądz był, i pielgrzymka (tak nas nazwała) była.

Wiem, że w życiu tej rodziny to zdjęcie będzie żyło jeszcze przez wiele lat. Co znaczą setki wykonanych zdjęć, za które pobrałam wynagrodzenie, a które trafiły do kosza, bo tygodnik żyje tydzień, a miesięcznik miesiąc. To zdjęcie zrobione za darmo, od serca dla innego serca, już waży w całym „moim dorobku”. Zatrzymało czas na długo. Ich twarze zapamiętam na długo. I tę myśl, po wyjściu z chaty, że tak powinno się umierać. Godnie, dostojnie, na swoich śmieciach. Czy można żyć bez zdjęć?

Podobne wpisy