tadeusz wierzbicki maski

Białe jest złote, czy niebieskie?

Technologiczne rozterki dokumentalisty.

Tadeusz Wierzbicki Maski – to jeden z wielu projektów artysty realizowanych od wielu lat i znanych na całym świecie. To projekcje światła odbijanego od specjalnie spreparowanych luster. Zwykle prezentowane w pomieszczeniach zamkniętych np. w postaci instalacji, czasami animowane na ekranie przed publicznością, na żywo.

Zwykle zdjęcia dokumentalne z tych działań były czarno-białe, bo kolor w nich nie miał znaczenia. Usuniecie koloru poprawiało nawet ich siłę wyrazu, sprowadzało do istoty rzeczy: światła i cienia, a lekkie podbicie kontrastu dawało jeszcze większą moc oddziaływania. Kolor okazał się wyzwaniem.

Tadeusza Wierzbickiego spotkałam po raz pierwszy w 2012 roku, przypadkiem, we wsi Majaczewice.

Sieradzkie Towarzystwo Fotograficzne zaprosiło mnie tam na plener aktu. Hmm, akt to dla mnie intymność, a tu zgraja facetów biega za rozebranymi dziewczynami po polu i lesie. Wieś ponoć się nie gorszy, przyzwyczajona do dziwnych gości, bo od lat mieszka wsród nich artysta. Tak naprawdę nie widziałam wtedy żadnego autochtona. Nie urodziłam więc żadnego aktu na tym plenerze. Jak dla mnie było za dużo ludzi. Zamiast dziewczyny postanowiłam „rozebrać” tego artystę, dowiedzieć się czym się zajmuje. I po pierwszym pokazie teatru luster wiedziałam, że wpadłam, jak śliwka w kompot, w zaczarowany świat. Oślepił mnie w przenośni i dosłownie zajączkami z wytwarzanych przez siebie luster, impresjami świetlnymi układanymi w całe opowieści, spektakle. Teraz wyprawiam się do jego domu – pracowni, w miarę możliwości czasowych, dość systematycznie, by dokumentować jego dorobek. Powstał już naprawdę solidny materiał zdjęciowy, a i trzy filmy udało się mi wyprodukować. Dziś chciałabym podzielić się kłopotami z materią fotograficzną, na jakie trafia dokumentalista.

Tadeusz Wierzbicki maski już pokazywał w świetle słońca.

tadeusz wierzbicki maski

Podjęłam się zarejestrować takie działanie. Ba, postanowiliśmy pójść dalej i obsadzić księżyc w roli żarówki. Tadeusz przygotował ekran z kalki rozpiętej na starej ramie okiennego lufcika i pewnego pięknego dnia (a musiał być słoneczny, bo jak puszczać zajączki bez słońca) wyruszyliśmy na łąkę. Tadeusz zakładał do projekcji kolejne maski, a ja kombinowałam, jak wyjść poza schemat zwykłego odwzorowania rzeczywistości. Zastosowałam szeroki kąt, by pokazać, że to dzieje się w naturze, przerysowując pierwszy plan z maską. Oczywiście zrobiłam też „zwykłe” zdjęcia. Długo to trawo, bo po niebie galopowały ciemne chmury, przerywając nam co chwila pracę.

Druga seria zdjęć – o zachodzie słońca, kiedy temperatura barwowa zmieniła się radykalnie i świat nabrał złocistej pozłoty. Trzecia seria została wykonana w świetle księżyca, który tej nocy był w pełni. Obawiałam się czy cokolwiek wyjdzie, poza samą maską. Pięknie się rozczarowałam. Zdjęcia były magiczne.

Niestety w postprodukcji pojawił się problem.

Obrabiałam tak, jak się ostatnio nauczyłam, by oglądacz zdjęcia powiedział: wow. Tadeusz miał zupełnie inną wizję, jak zdjęcia powinny wyglądać. Dostałam burę. Początkowo nie bardzo wiedziałam o co chodzi. Dla niego zdjęcia były zbyt kolorowe, sztuczne jak plastik. Trochę było mi żal tych „podkręconych zdjęć“, ale pokornie zasiadłam do ponownej obróbki. Tadeusz podkreślał, że niezależnie od źródła światła maska pozostawała biała. A u mnie była też złota lub niebieska. Byłam szczęśliwa, że „mam kolor”, a tu się okazało, że trzeba go zdjąć. Jednak taka jest rola dokumentalisty – ma się dopasować do koncepcji, którą kreśli mu autor dzieła. Musi się jej podporządkować, by nie wypaczyć przekazu.

Źródło problemu jest oczywiste – temperatura barwowa.

Ale nawet jej precyzyjne ustawienie na szarą kartę nie koryguje efektu zabarwiania kalki lufcika. Szczególnie jest to widoczne na zdjęciach o zachodzie słońca. Światła maski są złote i rama lufcika w bezpośrednich promieniach zachodzącego słońca też, ale sama kalka jest niebieska, jeśli spoglądać od ziemi w niebo. Jedynie spojrzenie od góry w kontrze do słońca odniebieszcza kalkę, choć nie do końca. Niebieska poświata i tak pozostaje.

Oglądając projekcie masek na żywo, w ogóle nie widać było różnicy. Wyszła ona na jaw dopiero w procesie postprodukcji. Dlaczego? Bo aparat nie ma mózgu. Chcemy, czy nie, fizjologicznie sprowadzamy białe do białego w każdym rodzaju oświetlenia. Aparat tego nie potrafi i dlatego ustawiamy odpowiednią wartość temperatury barwowej, by biel, była bielą. Ale jak widać na przykładzie, są sytuacje, gdy i to nie wystarcza… Zostaje ręczne dociąganie koloru przez desaturację na selekcji z lufcika (załączam zdjęcie porównawcze), co przy trzech setkach zdjęć trochę potrwało. Ale czego się nie robi dla sztuki Tadeusza.

Największą radość sprawiły mi zdjęcia nocne.

27 września 2015 r. była pełnia. Noc była już jesiennie rześka, na szczęście bez żadnych zamgleń. Księżyc świecił mocno. Widziałam jak drzewa rzucały cień. Wiadomo, cień jest zawsze, gdy jest i źródło światła. Nie zawsze go nocą widzimy, bo na małe ekspozycje mamy za małą czułość oka. Ustawiłam parametry na ISO 1600, f/11, t=30 sekund, TB=3600 K. Czas był na tyle długi, że gwiazdy już „poruszyły się na niebie”. Następnym razem podniosę jeszcze czułość, a skrócę czas naświetlania.

Mam nadzieję, że zaprezentowane próbki zdjęć zachęcą czytelników do spróbowania nocnej fotografii, a także do wskoczenia na stronę Tadeusz Wierzbicki w zakładkę maski. Warto.

Podobne wpisy