O odpowiedzialności
Wojna w Ukrainie trwa, uchodźcy napływają. Wysiadając na Dworcu Centralnym z pociągu z Gdyni zobaczyłam na własne oczy, jaka to masa ludzi i ile tego nieszczęścia jest. W plecaku miałam dwa aparaty i nie wyciągnęłam żadnego. Poczułam, że nie mam prawa bawić się w fotografię ich kosztem.
Od tygodnia gryzie mnie wątpliwość: może jednak powinnam zrobić zdjęcia?
Akurat napotkałam na FB ogłoszenie o dyskusji organizowanej w Służewskim Domu Kultury pod tytułem: „Rola fotoreportera w społeczeństwie”. Wybrałam się tam i posłuchałam, co mają do powiedzenia zaproszeni goście Agata Kubis, Agnieszka Sadowska i Wojtek Radwański. Dyskusję moderowała Monika Szewczyk-Wittek.
Całość dyskusji można odsłuchać tutaj (gorąco polecam tylko trzeba przewinąć parę minut na początku)) – https://www.facebook.com/sluzewskidomkultury/videos/660446168571999?locale=pl_PL
Ale gotowej recepty na rozwiązanie mojego problemu nie znalazłam. Było za to kilka wskazówek do przemyślenia na swój własny użytek. Zaczęłam więc myśleć.
Zacznę do fundamentalnego pytania. Po co robimy zdjęcia? W latach 80-tych przeczytałam w książce „Towards a Philosophy of Photography” Viléma Flussera, że ostatecznym celem wykonania każdej fotografii jest jej publikacja, nawet zdjęcia kwiatka. W teorii komunikacji zdjęcie jest nośnikiem informacji. Tylko tyle i aż tyle. Dziś brzmi to jak truizm. Ale wtedy było to całkiem nowatorskie podejście. Kiedyś można było mówić, że robimy zdjęcia amatorsko, dla siebie, bo można było je schować do szuflady. Do publikacji (druku) była daleka droga. Dziś, w epoce Facebooka, Instagrama i Tweetera każdy staje się publicystą, o ile naciśnie odpowiedni guzik. Ma do tego prawo, formalne. Ale czy moralne?
Zawodowy fotoreporter jest jakoś zdefiniowany już przez lata swojej pracy i redakcje, dla których pracuje. Redakcje, wydając legitymacje prasowe, biorą odpowiedzialność za rzetelność pracy swojego człowieka. Mają do niego zaufanie, że materiał będzie prawdziwy i zdobyty etycznie.
Są też fotografowie/fotografki, którzy od lat zajmują się dokumentem i też zapracowali sobie na zaufanie odbiorców.
Ale co z innymi, którzy chcą spróbować swoich sił w dokumencie?
Mają do tego prawo. I niech próbują. Powinni jednak zdać sobie sprawę z pewnych granic, których przekraczać w tego rodzaju fotografii nie powinni. Bo fotografowanie ludzi na dworcu, to nie to samo, co fotografowanie potraw na talerzu w restauracji, by zawiesić je na Insta. Ludzie to nie kotlety. Mają swoją godność i trzeba to uszanować. Wystarczy chwilę porozmawiać, nawet na migi, językiem ciała, by zorientować się, czy dana osoba zgadza się na fotografowanie, czy nie. Co do ich wiarygodności, trzeba być ostrożnym. Brak doświadczenia to w tym wypadku podatność na wszelkiego rodzaju manipulacje, czy poddawanie się sugestiom.
Inaczej spoglądam na zdjęcia wykonane przez ludzi, którzy dla tej roboty porzucają strefę komfortu, a nawet ryzykują życie, a inaczej na tych, którzy opuściwszy ciepłe łóżko, gnają na dworzec po fotkę z dzieckiem lub psiakiem i wracają do domu na obiad. Nie chcę mieć do czynienia z takimi zdjęciami i takimi ludźmi. Jeśli ktoś jest przekonany, że powinien to robić, niech robi. Nie będę zabraniać, nie będę oceniać. To nie ja, to czas pokaże czy będą dokumentem, czy przypadkiem objawu podniecenia się ogólną sytuacją.
Przy okazji zwracam uwagę na sprawę odpowiedzialności za prezentowane treści.
Zdjęcie powinno być opisane! By nie było wątpliwości. Kiedyś mnie to śmieszyło, bo zdarzały się podpisy tak oczywiste, że zęby bolały. Ale sprawa jest poważna. Opis potrafi nadać znaczenie albo wręcz je zmienić. Przykład z ostatnich dni. Zdjęcie rannej, ciężarnej kobiety z Mariupola ze zburzonego szpitala. Ukraińskie media przedstawiły je jako przykład barbarzyństwa Rosjan. Rosjanie to samo zdjęcie opisali jako ustawkę blogerki, która chciała się wypromować na Instagramie, bo dotychczas publikowała tam swoje zdjęcia z przygotowań do przyjścia dziecka na świat.
Wracając do sytuacji z dworca. Robienie zdjęć po to, by wrzucić na swojego „walla”, ot tak, żeby się pochwalić, jakim dobrym jestem fotografem, jest nie tylko nieetyczne, ale także niesie ryzyko, że ktoś je skopiuje i opatrzy komentarzem, o jakim nam się nie śniło, zmieniając kompletnie jego przekaz.
Niestety nie każdy z adeptów fotografii ma tego świadomość.
Dlatego ucieszyłam się, gdy w dyskusji on line Dyba Lacha przytoczyła ogólne zasady obowiązujące w tego rodzaju pracy – dekalog zasad etyki dziennikarskiej z zajęć prof. dr hab. Tadeusza Kononiuka, UW, przedmiot Etyka Dziennikarska:
- Potrzeba przekazywania prawdy (wewnętrzna potrzeba, nie normatywna, wewnętrzny imperatyw)
- Potrzeba ciągłego samokształcenia się (inwestycja w rozwój intelektualny)
- Odwaga
- Uczciwość (sytuacyjna oraz jako trwała cecha)
- Świadomość konsekwencji materiału prasowego (czy szerzej – publikacji) => nadrzędna zasada: „Po pierwsze nie szkodzić”
- Poszanowanie dóbr osobistych – najważniejszym dobrem jest drugi człowiek => człowiek jako cel, nie środek + rób tak, jak chcesz, by robiono tobie (imperatyw Kanta)
- Dobro, w tym godność (art. 30 konstytucji RP)
- Prywatność (prawo do prywatności)
- Odpowiedzialność – świadomość konsekwencji skutków
- Wolność prasy jako fundament demokracji, ale jedynie jeśli prasa jest odpowiedzialna za swoją działalność, stąd:
- działanie w granicach prawa,
- środowisko zawodowe jako mechanizm samokontroli (m.in. kodeksy etyczne)
Młodzi niech się uczą, starzy niech nie zapominają. To baza.
Kiedy byłam zawodowym fotoreporterem nie miałam jakoś takich dylematów. Może dlatego, że część odpowiedzialności za zdjęcie zdejmowała ze mnie redakcja. Na emeryturze jestem amatorem czyli miłośnikiem fotografii. Tylko czy miłość do fotografii upoważnia mnie do wchodzenia z butami w życie innym? Ciągle mam wątpliwości. A może to jest tak, że jak wątpię to jestem (w domyśle – człowiekiem).