Marian Schmidt – pożegnanie
7 marca 2018 roku odszedł z tego świata Marian Schmidt – fotograf, założyciel i dyrektor Warszawskiej Szkoły Fotografii i Grafiki Projektowej.
Pamiętam, jak w 1993 roku do redakcji miesięcznika FOTO (którego wtedy byłam redaktorem naczelnym) wszedł Marian Schmidt, pan w sile wieku, siwawy, w nieco wyciągniętym sweterku z dzianiny. Nie sądziłam, że właśnie spotykam się z kimś, kto zaważy na moich wyborach w dalszym życiu.
Musiało to być chyba w październiku lub listopadzie, bo cykl produkcyjny miesięcznika trwał wtedy mniej więcej 2-3 miesiące, a artykuł jaki powstał po tej wizycie, ukazał się w pierwszym numerze FOTO w 1994 r. Marian Schmidt zapukał, wszedł, grzecznie się przedstawił i zapytał, czy może pokazać swoje zdjęcia. Znamienne, że nie zaczął od tego, kto go poleca lub od wyciągnięcia i pokazania legitymacji ZPAF, co się mi zdarzało. Chciał tylko pokazać zdjęcia… Zwinęłam papiery z biurka. Rozłożył wglądówki i już wiedziałam, że przyszła do mnie (wciąż żywa) historia fotografii. Znałam Salgado, Koudelkę, Mary Ellen Mark, ale nie znałam Schmidta! A zdjęcia były dla mnie tej samej klasy. Byłam dość zajęta. Mimo to natychmiast odłożyłam bieżące sprawy. Usiedliśmy przy herbacie, żeby porozmawiać. Do tych zdjęć musiał jeszcze przecież powstać jakiś tekst.
Wtedy dowiedziałam się, że Marian Schmidt wyjechał z Polski z rodzicami, jako roczny niemowlak, tuż po wojnie.
Byli jedną z tych rodzin żydowskich, które przeżywszy Zagładę, nie chciały żyć w powojennej polskiej rzeczywistości. Po rocznej tułaczce, rodzina osiedliła się w Wenezueli. Tam dorastał. Zainteresował się fotografią. Ojciec podarował mu aparat i kamerę 8 mm. Ukończył liceum w wieku 16 lat w Wenezueli. Chciał studiować reżyserię filmową w Los Angeles. Jednak zgodnie z wolą ojca poszedł „na porządne studia” – inżynierskie w Berkeley w Kalifornii, otrzymał na nie stypendium z Wenezueli. Te studia bardzo go jednak nudziły. Następne stypendium (otrzymane już w USA) umożliwiło studia matematyczne na Uniwersytecie Brandeis, które zakończył doktoratem w wieku 24 lat. Po czym zaskoczył wszystkich i został fotografem.
Rok przed doktoratem nastąpił bowiem pewien zwrot w jego życiu – poznał najpierw pisma, a potem już osobiście Jiddu Krishnamurtiego. Został przez niego zaproszony do Brockwood Park w Anglii. To dla wykładania w szkole Krishnamurtiego porzucił pięknie zapowiadającą się karierę naukową w USA w matematyce i przeniósł się do Europy, bo z ducha czuł się Europejczykiem. Znalazł się w Rzymie, gdzie poznał Federico Felliniego i Michelangelo Antonioniego. Wkrótce, dzięki rekomendacji tego drugiego dostał posadę asystenta produkcji w filmie „Wilk stepowy”.
Latem 1974 roku Marian Schmidt przyjechał pierwszy raz do Polski.
Przemierzając Polskę z aparatem Leica M-4 spotkał się z najwybitniejszymi postaciami polskiego świata filmu i teatru: Andrzejem Wajdą, Jerzym Kawalerowiczem, Krzysztofem Zanussim, Konradem Swinarskim, Jerzym Jarockim. Fotografował ich przy pracy. Marian Schmidt zrobił np. ostatnie portrety Konradowi Swinarskiemu, tuż przed jego tragiczną śmiercią w 1975 r. Miał piękną wystawę w Teatrze Starym w Krakowie. Asystował też w trzech pełnometrażowych fabułach, do których robił fotosy. Współpracował ze Zwierciadłem, Czasem, Przekrojem, ITD. Ówczesne władze nie chciały go uznać jako obywatela polskiego, co komplikowało legalizację pobytu i brak możliwości stałego zatrudnienia. To spowodowało konieczność powrotu na Zachód.
W 1978 roku Marian Schmidt wrócił do Nowego Jorku.
Już z żoną – polską aktorką Martą Dutkiewicz. Dzięki zdjęciom wykonanym w Polsce stał się członkiem prestiżowej agencji fotograficznej „Black Star”. Agencja ta wysłała go z kolei do Zatoki Perskiej. W 1980 r. wraz z żoną przeniósł się do Paryża. Tutaj został członkiem agencji Rapho. Dołączył do grupy fotografów humanistycznych: Henri Cartier-Bresson, Edouard Boubat, Robert Doisneau. Kiedy pierwszy raz pokazał tam swoje zdjęcia, to właśnie Boubat powiedział mu: „Pan jest jednym z nas”. Schmidtowie zamierzali wrócić do Polski, ale plany pokrzyżował stan wojenny. Dopiero w 1990 roku otrzymał polski paszport. Na stałe wrócił z żoną i synem Arthurem dopiero w 1997 r.
W międzyczasie, w 1993 r. pojawił się w redakcji FOTO. Zdjęcia, które wtedy mi pokazał pochodziły z albumu pt. „Marian Schmidt”, wydanego we Francji przez EDITIONS CERCLE D’ART.
Wtedy, tj. 24 lata temu, napisałam:
Album utwierdza nas w przekonaniu o renesansie dokumentu fotograficznego, o którym na Zachodzie mówi się już od kilku lat. Po wypróbowaniu wielu dróg, otwarciu nowych możliwości rejestracji i przetwarzania obrazu (w tym i „uplastycznienia” fotografii) wraca się tam do korzeni fotografii, do fotografii czystej. Rozróżnia się fotografię prasową (informacyjną), zwaną też newsową, a w której ważne jest kto, co, gdzie i kiedy oraz fotografię humanistyczną, której treść jest w pewnym sensie ponadczasowa. Bo smutek i radość, macierzyństwo i śmierć są udziałem każdego pokolenia. Próbuje się przy tym znaleźć sensowną równowagę pomiędzy formą a treścią. Taką humanistyczną fotografią są zdjęcia Mariana Schmidta. Wzruszają swą prostotą. Obojętnie portret czy scenka uliczna. Nie są to zdjęcia „zagrane” przed obiektywem, a jednak posiadają doskonałą formę (kadr). Nic dodać. Nic ująć.
Co mnie wtedy w nich urzekło, urzeka i dziś. Raczej zapis emocji niż miejsca.
To samo wrażenie ponadczasowości towarzyszyło mi na ostatniej, jak się okazało, wystawie w Domu Spotkań z Historią w Warszawie w kwietniu ubiegłego roku, zatytułowanej „Inside Poland”, z której na szczęście pozostał nam album o tym samym tytule.
Po bodajże roku odeszłam z FOTO, ale spotykałam Mariana na różnych wernisażach albo w kolejce po odbiór slajdów w labie. I tak stojąc w kolejce na Dzikiej usłyszałam propozycję pracy szkole, którą właśnie założył – w Warszawskiej Szkole Fotografii, pierwszej prywatnej szkoły fotografii w Polsce.
Do Warszawskiej Szkoły Fotografii dołączyłam w jej drugim roku istnienia tj. w 2001 r.
Wtedy byłam wolnym strzelcem w pismach kolorowych. Właśnie kupiłam sobie mieszkanie z pieniędzy zarobionych z fotografowania, więc wydawało mi się, że jestem niezłym rzemieślnikiem. W szkole zajęłam się więc rzemiosłem: fotochemią i technikami oświetleniowymi, bo nawet Michał Anioł musiał się najpierw nauczyć mieszać farbę… Nauczanie kreatywności zostawiłam ludziom z większym dorobkiem i uznaniem na rynku sztuki, a Marian takowych do szkoły ściągał. Wykładali tu lub wykładają nadal: Grzegorz Przyborek, Wojciech Prażmowski, Tadeusz Rolke, Witold Krasowski, Grzegorz Jarmocewicz i wielu innych; także nieżyjący już Stanisław Woś, Ireneusz Zjeżdżałka.
Cóż znaczyło dla mnie to zaproszenie do zespołu? Widzę to dopiero po latach.
Tadeusz Rolke dzieli fotografię na tę potrzebną i niepotrzebną, w domyśle: za pieniądze i za darmo – dla siebie. W szkole, dzięki zderzeniu z energią spotykanych tam młodych ludzi, wróciłam do robienia zdjęć zwanych „niepotrzebnymi” czyli do bywania artystą, bo gdy zarabiałam na mieszkanie zupełnie porzuciłam fotografię dla siebie.
Mogę więc powiedzieć, że Marian stał się dla mnie „Bogiem” – wskrzesił mnie albo inaczej: wykrzesał ze mnie dodatkową energię do robienia zdjęć innych niż tylko te oczekiwane przez rynek. Bo trzeba było też ze studentami trochę się pościgać…
Ten „Ojciec” wcale nie wyglądał bosko.
Nie posiadał stosownych atrybutów boskości. Nie nosił ekstrawaganckich strojów, fryzur, czapeczki w środku lata, jak to niektórzy „artyści” mają w zwyczaju. Raczej były to kolejne szare swetry, różniące się, a jakże, stopniami szarości. Kiedyś przypadkiem odkryłam, do czego mu są mu one potrzebne, oprócz ochrony przed zimnem. Otóż służyły jako wyznaczniki stopni stref do pomiarów ekspozycji według systemu strefowego. Pamiętam też taką tablicę z rozciągniętymi kilkoma swetrami o różnych szarościach, z dodatkiem tkaniny czarnej i białej. To była jego tablica do testów dla ustalenia czasu wywoływania dla negatywów czarno-białych.
Ten Mistrz często się ze mną nie zgadzał w ocenie zdjęć studentów.
Był znacznie surowszy niż ja, ale też nie gromowładny. Studenci często mieli mętlik w głowach na skutek tego, że jeden z wykładowców mówił jedno, a drugi wręcz coś przeciwnego. Pracowicie tłumaczyłam im wtedy, że to dobrze, że są różne zdania, bo wtedy muszą się zastanowić, o co naprawdę im w zdjęciach chodzi i nauczyć się bronić własnych tez. Nie chodzi w szkole o stopnie! Chodzi o wypracowanie własnej drogi.
Ten Guru był dla mnie wielce łaskawy.
Kiedy w 2005 roku zrobiłam serię zdjęć w moim rodzinnym mieście (Zduńskiej Woli) zapoczątkowującą moją osobistą przygodę z dokumentem. Pochwalił je i zapytał, ile lat zajęło mi zbieranie tych zdjęć do cyklu, a przecież to był tylko miesiąc wakacji. Wtedy to pytanie mile mnie połechtało, że niby taka zdolna jestem. Dziś zdaję sobie sprawę, że żeby mogły powstać takie zdjęcia musiałam na nie zapracować przez co kilka lat. Musiałam dojrzeć i jako człowiek i jako fotograf. Musiałam znaleźć wewnętrzny spokój i przekonanie do tego, co robię.
Ten Mentor wielokrotnie zwracał uwagę swoim studentom na potrzebę skupienia się nad tym, co się robi i jak się życia używa. Jego granie na flecie i słuchanie klasycznej muzyki to nic innego, jak medytacja. O ile pamiętam, to w szkole były nawet próby nauczania technik medytacyjnych.
Ten Człowiek był także ciałem i duchem uśmiechnięty.
Często zaczepiał mnie na szkolnym korytarzu, żeby opowiedzieć świeżo przez siebie wymyślone dowcipy, często sytuacyjne. Niestety nie posiadam daru nawet ich powtarzania, więc nie mogę ich tu przytoczyć. W sporze o to czy fotografia jest obiektywna czy subiektywna stawał po stronie tej drugiej. Nawet w żartach twierdził, że nazwa obiektyw dla zespołu soczewek tworzących obraz jest błędna. Obiektyw powinien się nazywać subiektyw. Przecież każdy człowiek patrzy na świat swoimi oczyma i przetwarza go na swój osobisty sposób za pomocą właśnie subiektywu… Marian Schmidt twierdził, że nazwa obiektyw dla zespołu soczewek tworzących obraz jest błędna. Obiektyw powinien się nazywać subiektyw.
Przecież każdy człowiek patrzy na świat swoimi oczyma i przetwarza go na swój osobisty obraz – całkowicie subiektywny. Do tego właśnie służy subiektyw… Ale tak mógł twierdzić tylko człowiek, który nie oglądał się na innych. Robił swoje. Niestety większość fotografujących obiektywami najpierw ogląda zdjęcia innych, a potem za wszelką cenę (zazwyczaj powyżej kliku lub kilkunastu tysięcy złotych) kupuje „odpowiednie szkło” i próbuje wytworzyć takie same obrazy.
Marian Schmidt okazał się śmiertelny, choć według mnie – tylko ciałem.
Na jego pogrzebie, nad cmentarzem żydowskim w Warszawie unosił się jego duch. Czuć go było wśród dziesiątek uczniów, którzy przybyli pożegnać mistrza. Choć nie chodziłam na jego wykłady, czuję się jego uczniem. Myślę, że jego praca procentować będzie poprzez tych ludzi przez lata. Właśnie w ten sposób wszedł także do historii polskiej fotografii – jako Wielki Nauczyciel.
Jestem dumna z portretu, który zrobiłam właśnie w szkole w 2012 r., na potrzeby szkolnej strony www, a które wybrał sobie potem jako zdjęcie oficjalne do wszelkich późniejszych publikacji.
Ostatnie jego zdjęcie zrobiłam w czerwcu 2016 r. przy okazji.
Marian Schmidt oprosił mnie o sfotografowanie swoich fletów i aparatu wielkoformatowego do aukcji na eBay’u. Chciał je sprzedać. Nie wiem, czy w końcu je sprzedał, czy nie. Już po złożeniu lamp do magazynu, zobaczyłam go w resztkowym świetle zachodzącego za oknem słońca. Zapytałam, czy mogę go sfotografować, tak przy okazji. Powstało zdjęcie, które chyba Marianowi nie przypadło do gustu, bo nie podmienił go z tym już tym funkcjonującym jako oficjalne. Ale ono, moim zdaniem, lepiej pokazuje charakter Mariana. Na oficjalnym zdjęciu jest to raczej Mądry Guru. Na tym ostatnim – po prostu Dobry Człowiek.