fishing not hunting

Fishing Not Hunting

Kilka uwag o fotografii ulicznej, dlaczego fishing not hunting?

Kiedy ktoś zadaje mi pytanie o zawód, odpowiadam jestem fotografem. Dalszy ciąg rozmowy zależy już od tego, z jakiego środowiska pochodzi osoba pytająca. Jeśli nie ma nic wspólnego z fotografią, to dopytuje mnie: czy mam zakład (nie miałam i nie mam) albo czy jestem fotografem ślubnym (bywałam). Jeśli zaś pytający jest otrzaskany z fotografią – drąży dalej: streetowa, przyrodnicza, pejzażowa, reporterska, dokumentalna? Odpowiadam ponownie – jestem fotografem, a jakim? To zależy często od przypadku, co w danej chwili mnie zainteresuje. Nie mogłam sobie odmówić przyjemności sfotografowania dziury w płocie, jeśli miałam na to ochotę, nawet w trakcie wykonywania plenerowej sesji portretowej człowieka.

Nie wiem skąd w ludziach jest taka potrzeba szufladkowania?

Takie czasy nam nastały, że wszędzie wymagana jest specjalizacja. W medycynie to oczywistość. Ale czasami prowadzi do absurdu – leczymy palec u nogi, a nie człowieka. Leczymy objawy, a nie szukamy przyczyny tych objawów. W fotografii też mamy specjalizacje i to niekiedy bardzo wąskie. Technik medyczny pracujący przy wykonywaniu zdjęć rentgenograficznych też jest fotografem! Mamy klasyczny podział na portrecistów i pejzażystów. Ale też fotografów modowych i specjalistów od fotografowania jedzenia.

Faktem jest, że wąska specjalizacja pomaga wydeptać sobie ścieżki zawodowego sukcesu na rynku.

Łatwiej uzyskać zlecenie i dobre pieniądze, jeśli będziesz odbierany jako specjalista. Ale jeśli fotografia jest dla ciebie nie tylko sposobem na zarabianie pieniędzy, ale sposobem na wyrażanie siebie, to jest ci obojętne, co fotografujesz – byle to robić dobrze. Pokazywałam już na blogu swoją abstrakcyjną twarz. Dalej z zapałem fotografuję płoty. Ale dziś garść uwag o fotografii ulicznej, streetowej – jak mówimy polsko-angielskim slangiem. Skąd mi się ona  wzięła? Wprost z dokumentu. Metoda jest podobna – bierzesz aparat i idziesz przed siebie, patrząc co przyniesie los. Fishing not hunting.

Wspomnę tu jednego z moich mistrzów – nieżyjącego już Mariana Schmidta, który opowiadał mi, że zwykle najlepsze zdjęcia robił, gdy był już tak zmęczony włóczeniem się po ulicach, że wyłączał myślenie i działał czysto intuicyjnie. Weźmy pod uwagę, że w zasadzie był fotografem analogowym (z wyjątkiem ostatnich kilku lat). To determinowało sposób  jego działania. Polował  na tę jedną jedyną klatkę, która zawrze całą historię w jednym ujęciu. Kiedy rozmawiałam z nim na ten temat, potwierdził moje własne doświadczenie z okresu analogowej fotografii: najlepsze zdjęcia pojawiały się zwykle na na 36 lub 37 klatce! Pierwsze 35 klatek jest czasami niezbędne tylko do wprowadzenia się w rodzaj transu obserwacyjnego.

Jak jest teraz, w erze cyfry?

Powszechna dostępność sprzętowa spowodowała to, że każdy jest myśliwym. Wszyscy są uzbrojeni (czasami po zęby) w sprzęt, który dużo może zrobić sam. I wszyscy biegają z aparatami usiłując ustrzelić tzw. „fotę”.  Środek ciężkości w fotografii ulicznej przeniósł się bardziej z treści na formę. Co mam na myśli? Ano to, że ważniejsze jest to jakie wrażenie wywołuje fotografia, niż to o czym jest. Ważne są bardziej rytmy i rymy wewnątrz zdjęcia, plama koloru, niż zapis emocji i życia. Tak działa np. Nick Turpin, którego podpatrywałam na zeszłorocznej edycji fotofestiwalu w Trieście. Znajduje w przestrzeni ulicznej coś co ma formę: bramę, rytm cieni na chodniku, rytm kolorowych plam na fasadzie budynku. Czeka chwilę, aż nadejdą ludzie, po czym strzela serią na najwyższych obrotach silnika. a potem wybiera najlepszą klatkę. To jest fishing not hunting.

Sama też tak teraz fotografuję. W tym szaleństwie jest metoda, zapewniająca  jakąś tam efektywność.  Ale czy te zdjęcia obronią się po latach, tak jak bronią się zdjęcia Marian Schmidta, robione metodą pojedynczych klatek, wydarte zmęczeniu. Czas pokaże.

Czasami wracam do źródeł, do fotografii dokumentalnej, choć z cyfrą w rękach.

Dwa lata temu wybrałam się  do Krakowa na warsztaty z filmu dokumentalnego na Film Spring Open, prowadzonego przez łotewską dokumentalistkę o ugruntowanej w świecie pozycji – Lailę Pakalninę. Oprócz zajęć czysto warsztatowych (oj, dostałam w kość), poprowadziła też  otwarty wykład o filmie dokumentalnym pt. Fishing Not Hunting. Ten tytuł to dla mnie najkrótsza definicja dokumentu, czy to filmowego czy to fotograficznego. Jaki z niego był wniosek? Nie trzeba biegać. Wystarczy postawić kamerę na statywie i poczekać, a życie samo napisze scenariusz. 
Tę metodę zastosowałam, kiedy byłam równo rok temu, z jednodniową wycieczką w Wenecji. Początkowo fotografowałam wszystko to co standardowi turyści. Strzelałam kanały, gondole, pałace. Aż się zmęczyłam. Zjadłam pizzę i zastanowiłam się, co ja tu robię? Co przywieźć z tej wyprawy?

Co jest istotnie różne od mojego codziennego doświadczenia, co mnie tu bawi?

I tak zwróciłam uwagę na rodzinkę, która grała w piłkę nożną w rogu kamiennego placyku, pomiędzy ogrodzeniami jakiejś budowy. W Wenecji widziałam tylko kilkanaście metrów kwadratowych trawnika w parku, a tak to są albo marmurowe płyty lub z mniej szlachetnego kamienia, albo woda w kanałach. Usiadłam na chodniku, pośrodku placyku, i zaczęłam fotografować. Po chwili pojawił się dziadek z wnuczkiem z piłką pod pachą. Dzieciak miał bramkarskie rękawice i od razu pobiegł pod ścianę wyznaczyć bramkę: od tego okna do tego. Po chwili pojawiły się dziewczynki, które próbowały mnie przegonić z tego miejsca, żebym nie fotografowała, ale pomogła mi nieznajomość języka. Udałam, że nie rozumiem i dalej robiłam swoje zmieniając tylko miejsce siedzenia o 10 metrów. 

Przewalały się tłumy turystów. O ile turyści raczej się snuli, to miejscowi przemierzali plac energicznym krokiem. Łatwo było mi odróżnić turystów od mieszkańców. Zafrapowało mnie codzienne życie Wenecji. Nie to na pokaz, a to normalne. Teraz wiem, dlaczego Włosi są tak dobrzy w piłkę nożną. Grają od dziecka, nic im nie przeszkadza: ani turyści, ani beton. Bramkarz po prostu fruwał w powietrzu, rozcierając energiczne ciało w miejscu kontaktu z kamieniem po każdym upadku. Zamieniłam się w prawdziwego rybaka. Łowiłam zdjęcie po zdjęciu, bez biegania z aparatem. I mam wspaniałą pamiątkę z Wenecji. 

A życie dopisało taką puentę. Fishing not hunting działa.

Te zdjęcia wiszą obecnie na tegorocznym fotofestiwalu w Trieście jako indywidualna wystawa towarzysząca. I zostaną w mojej pamięci na dłużej, bo są jakąś refleksją z tej wyprawy, a nie tylko pustą pocztówką. To już mój trzeci festiwal z rzędu w tym mieście, gdzie mam zdjęcia na wystawach. Dla Włochów jestem fotografem ulicznym. Dziwią się, jak mówię, że tak naprawdę obecnie fotografuję abstrakcje. Oni też potrzebują widocznie ułożyć mnie gdzieś w szufladzie z odpowiednim podpisem. Ale ja się nie dam zaszufladkować. I dalej będę fotografować to, co mnie poruszy. Nieważne z człowiekiem czy bez, nieważne z jaką etykietą rodzaju. Zdjęcie to zdjęcie. Jest dobre albo nie. Fishing not hunting i tyle.

Podobne wpisy